W ciągu życiowej wędrówki człowiek jest poddawany wielu próbom. To od nas samych zależy, czy wyjdziemy z nich zwycięsko, czy, ledwo człapiąc, pokaleczeni pasmem porażek, zostaniemy zdegradowani do roli istoty przegranej. Jedną z tych prób jest ciągłe pytanie siebie samego o otaczającą nas rzeczywistość. Jesteśmy jak małe dzieci – podekscytowani bierzemy udział w swego rodzaju quizie, w którym prowadzący i petent to jedna i ta sama osoba – ja sam. Zasypujemy nasz umysł niezliczoną ilością pytań, począwszy od tego: „ dlaczego świeci słońce”, a na „jakie było moje życie” kończąc. Wśród karteczek z pytaniami znajduje się taka, która od niedawna interesuje mnie najbardziej. Majowe wieczory ostatnimi czasy poświęcam nie na, w odróżnieniu od moich rówieśników, zabawę czy doszlifowywanie humanistycznego umysłu. Jak mantrę powtarzam sobie kilka pytań. Niewygodnych i trudnych, sprawiających, że z pozoru podstawowe czynności, jak jazda na rowerze czy mycie zębów, pod naporem kilkunastu strumieni nowych myśli wpychających się do jeszcze ograniczonego, młodego umysłu, stają się o wiele trudniejsze. Raz po raz, imitując ciepły baryton prezentera telewizyjnego, staram się bombardować własną osobę pytaniami o przyszłość. Nie tylko swoją, ale także kraju, świata. Zamartwiam się o okolice rodzinnego domu, o to, czy mój ulubiony dąb, którego cień jako mały przedszkolak ochrzciłem mianem najwspanialszego miejsca na płaskiej Ziemi („No bo przecież Ziemia jest płaska! Mamo, zobacz, nawet w atlasie jest tak narysowana!”) za kilkanaście lat będzie górował nad innymi okazami flory. Dochodzę wreszcie do tego wrażliwego punktu, kiedy to sztylet pytania już prawie godzi w serce i tylko odpowiedź może uratować przed popełnieniem harakiri. Jacy jesteśmy? My, pokolenie, któremu kartki kojarzą się wyłącznie z prośbą o ich wyciągnięcie, by się na nich podpisać i oczekiwać na wyrok w postaci oceny odzwierciedlającej intensywność naszej nauki (bądź stopień kreatywności w wymyślaniu coraz to nowszych pomysłów na stworzenie „Ściągi Doskonałej”). Jak można określić nas, młodych ludzi, którzy o wolność mogli walczyć jedynie w kwestii zniesienia nakazu noszenia mundurków – symbolu równości wewnątrzszkolnej, swego rodzaju bata na panującą wśród nastolatków modę? Wreszcie, w jaki sposób postrzegać społeczeństwo, które do odruchów bezwarunkowych w pierwszej kolejności zalicza cogodzinne odświeżanie swoich stron na portalach społecznościowych? Czy to świat ingeruje i wpływa na nasze losy, czy może jest zgoła odmiennie? Czy to właśnie my, dzieci sieci, nadajemy naszej cywilizacji kształt? Kształt, który przez naszych następców będzie pod każdą szerokością geograficzną podawany za wzór do naśladowania. Czy może wręcz przeciwnie – zostaniemy uznani za najgorszą generację i cały nasz trud będzie wart niewiele więcej niż wspomniane już karteczki? Chciałbym odpowiedzieć sobie więc na te, jakże sakramentalne, już wcześniej zadane pytanie – jacy jesteśmy?
W dziejach świata zauważyć można bez trudu, że każda epoka wyhodowała owoc, efekt starań całej cywilizacji, niejako w prezencie raczkującym przedstawicielom nowszej ery. Ogień, koło, ruchoma czcionka, maszyny parowe, kolej żelazna, aparat, kamera i tak dalej – można byłoby wymieniać te przedmioty otrzymane przez nas w swego rodzaju niepisanym spadku. Każdy kolejny wzbogacał i udoskonalał życie w taki sposób, by mogło powstać coś nowego. Docierając niemal do końca tejże wyliczanki, należy wspomnieć o wynalazku, którego dotknąć nie sposób. Zamknąć w kolorowym pudełku i przemieścić z punku A do punktu B nie można. Temu, kto już się zorientował, „co autor miał na myśli”, chcę tylko przekazać, że ta biała skrzyneczka z logo operatora wielkości otwartej dłonie, to tylko pośrednik. A niezliczona ilość kabli to tak naprawdę pośrednik pośrednika. Skomplikowane? Z pewnością nie bardziej niż sprawca całego zamieszania. Tym, którym wszystkie te wskazówki odpowiedzi nie odsłoniły, proszę o natychmiastowe zamknięcie oczu po przeczytaniu słowa po kropce i o zapisanie kilku skojarzeń związanych z tymże wynalazkiem. Internet. Pozwolę sobie na małą dygresję i podzielę się swoimi przemyśleniami. Sieć to dla mnie przede wszystkim przestrzeń, w której sprawdzić mogę godzinę odjazdu mojego ostatniego autobusu czy termin zbliżającego się sprawdzianu z biologii. To również miejsce, do którego zaglądam po to, by dowiedzieć się, że jeden ze znajomych zakupił nowy telefon, a drugi mu tego zazdrości i ze złością patrzy na powiększające się grono „lubiących to”. W takich to czasach i okolicznościach przyszło nam żyć! Papierowe, nierzadko poniszczone przez wandali, rozkłady jazdy już nie są tak oblegane jak jeszcze dekadę temu, już nie trzeba używać łokci czy silniejszych przyjaciół, by dowiedzieć się, że autobus, który miał nas zawieźć na egzamin z polskiego, odjechał 10 minut temu. A jaka jest sytuacja książki? Księgarnie w przeciągu kilkunastu lat zaczęły pustoszeć w tempie niemal zawrotnym, dobitnie pokazując, iż sieć jednym chleb daje, by innym go zabrać. Szkoła to najlepsze miejsce, by rozmawiać o Internecie, ale też to placówka, w której postęp zauważy każdy. Niestety, ów skok technologiczny nie dotyczy wyposażenia sal w sprzęty przeróżnej maści. To uczniowskie kieszenie, plecaki czy torby stały się przechowalnią dla skarbnic wiedzy, jakimi są telefony, a mówiąc ciut nowocześniej, smartfony połączone z Internetem. Te dzieła XXI wieku (kolejne dary) są dla nas tym, czym dla naszych rodziców były ciężkie i wyeksploatowane do granic możliwości encyklopedie. Wielokrotnie jako dziecko spoglądałem na olbrzymich rozmiarów księgę i z przerażeniem myślałem, ba, modliłem się, by nigdy nie spotkał mnie ten wątpliwy zaszczyt umieszczenia jej w moim malutkim tornistrze, tuż obok drugiego śniadania i zdjęcia rodziców („Masz syneczku, tutaj, nasze zdjęcie, żebyś mógł sobie na nas spojrzeć, kiedy będzie ci w szkole smutno”). A teraz? Wystarczy w mgnieniu oka za pomocą aparatu takowe zdjęcie stworzyć i w dowolnej chwili dodawać sobie otuchy obliczem osób nam najbliższych, o uldze z powodu braku przymusu nadwyrężania kręgosłupa nie wspominając. Jakiś czas temu byłem świadkiem sytuacji z pozoru śmiesznej. Uczennica X zdobyła dostateczną, jak na swe umiejętności, ocenę z wypracowania. Każdy uczeń wie, nauczyciele zresztą pewnie też, iż klucze odpowiedzi to już nie towar deficytowy, sieć aż kipi od tego typów pomocy, przyciągając tych leniwszych i podatniejszych na pokusy. Wracając jednak do scenki, której byłem świadkiem – uczennica dostała szansę od nauczycielki Y, by w drodze wyjątku dokończyć swe dzieło dnia następnego. Jak się później okazało, moja rówieśniczka należała niestety do tej coraz bardziej powiększającej się grupy osób grających nieczysto. Z racji swego zawodu nauczyciele klucze odpowiedzi mają zawsze pod ręką, jeśli jeszcze nie znają ich na pamięć. I tak oto zakończenie wypracowania uczennicy X, czyli de facto fragment dopisany dnia następnego, został wyrecytowany przez polonistkę. Jednak nie z pracy, lecz z modelu odpowiedzi, który w swej ręce dzierżyła nauczycielka. Tłumaczenia, że to przecież najzwyklejszy zbieg okoliczności, na nic się zdały. Czerwona jak burak uczennica pod wpływem nacisków dopuszczalnych przez Rzecznika Praw Dziecka przyznała się, iż tylko zerknęła do sieci, jednakowoż zaznaczając, że niczego na pamięć się nie uczyła. No cóż, Internetem jesteśmy już tak przesiąknięci, że zaczynamy nie dostrzegać granicy pomiędzy dobrem a złem. Zabrzmiało dość patetycznie, lecz inaczej tego nazwać nie sposób. Najgorsze w przytoczonej przeze mnie historii było nie to, że moja rówieśniczka oszukała, lecz to, że nawet nie była tego świadoma. A proszę sobie zadać pytanie, ilu uczniów dziennie nie zostaje przyłapanych na ściąganiu? Ilu uczniów zamiast swą własną wiedzę na papier przelewa efekt przemyśleń człowieka z drugiego końca kraju, który nieświadomy wyrządzanej krzywdy udostępnia owoce swej pracy? Pozostając w kręgu szeroko pojętego oszustwa, chciałbym nawiązać do sprawy, która przewija się przez media zbyt rzadko. Nikt z nas okradanym być nie lubi. Zabieranie przez kogoś naszej własności odbieramy jako jedno z większych przewinień. Tym większa jest nasza frustracja, gdy okazuje się, że nasza ciężka praca, dzięki której wreszcie sprawiłem żonie/córce/teściowej prezent inny niż wyświechtane już goździki, zostaje zawłaszczona przez kogoś całkowicie obcego i cały blask chwały spływa nie na naszą skromną osobę. Internet umożliwia w każdej dosłownie sekundzie okraść człowieka z drugiego końca świata. I nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, że właśnie zgrzeszyliśmy, nie zważając na V przykazanie. Muzyka, filmy, obrazy, gry czy wspomniane już gotowe wypracowania – wszystko to zostało przez kogoś stworzone. I skradzione z sieci. Zdrowy rozsądek w tym wypadku przeważa nad szlachetnymi inicjatywami. Znaczna część społeczeństwa woli pobrać utwory swego ulubionego artysty niż marnować tak cenny czas, by udać się do najbliższego sklepu muzycznego i nabić kabzę wytwórni, artyście i właścicielowi punktu sprzedaży. Trzeba jednak wspomnieć, iż ceny są, delikatnie mówiąc, zawyżone. Dopóki ten stan rzeczy się nie zmieni, dopóki w dalszym ciągu za bilet dla żony i dwójki dzieci na najnowszą kreskówkę wchodzącą do kin trzeba będzie płacić tyle, ile za miesięczny dostęp do Internetu, dopóty kraść będziemy na potęgę. Pesymistyczny klimat się wytworzył, dlatego chciałbym przytoczyć jeszcze jeden przykład. I po raz kolejny proszę o wybaczenie, gdyż do całej sprawy mam stosunek emocjonalny i mało obiektywny, ale wierzę, że zostanę rozgrzeszony. Moje pokolenie za sport dominujący uważa piłkę nożną. Z racji mego charakteru musiałem się z tej tendencji wyłamać i przyznam, że zrobiłem to już w wieku przedszkolnym, gdy pewnego dnia, godzinę po obowiązkowym i znienawidzonym leżakowaniu, ojciec zabrał mnie na stadion. Na pytanie, po co tam idziemy, usłyszałem słówko, które od tamtego czasu wywołuje u mnie podwyższone tętno. Żużel. Warkot motocykli, zapach spalanego metanolu i urocze podprowadzające to obok ogromnych emocji coś, co uwielbiam najbardziej. Wracając jednak do meritum, bardzo wstrząsnęła mną informacja, która dotarła do mnie trzy lata temu w upalny czerwcowy wieczór. Nieprzeciętnie utalentowany, młody żużlowiec ulega makabrycznie wyglądającemu wypadkowi. Z całym impetem wbija się w bandę. Pierwsza diagnoza – uraz kręgosłupa. Po kilku operacjach wyrok – uraz rdzenia kręgowego oraz kurczowe porażenie kończyn dolnych. Od tamtego czasu zaczęła się nierówna walka. Walka z bólem, systemem służby zdrowia i walka o środki na leczenie. Grupa zapaleńców, chcąc pomóc, raz po raz zaczęła organizować aukcje charytatywne. Z najdalszych zakątków kraju zaczęły napływać nie tylko słowa otuchy, ale też i przedmioty, które można było wylicytować. Sprawę zaczęto nagłaśniać za pomocą portali społecznościowych i lokalnych mediów. Młody sportowiec powoli dochodzi do pełni sił i przy każdej możliwej okazji podkreśla, jak ważne dla niego było wsparcie dane mu przecież przez osoby, których przed wypadkiem nawet nie znał.
Internet, dzięki któremu dzisiaj wszystko wydaje się takie proste, sprawił, iż świat się skurczył. Stał się mniejszy, a z każdą otwartą witryną, z każdym wysłanym mailem zbliżamy się do siebie. Zaczynamy tworzyć jedną, wielką wioskę, w której każdy może podejrzeć, co dzieje się za drzwiami sąsiada z Ameryki Północnej czy też u skośnookiego przyjaciela, z którym co piątek gramy w pokera. Sieć daje nam możliwość kupna wszystkiego, nie wychodząc z domu i nie ubierając przy tym w naszą nową kurtkę, oczywiście nabytą na popularnym portalu aukcyjnym. Wystarczy kliknąć parę razy, by uszczęśliwić mamę, darując w dzień jej święta świeże i piękne kwiaty. Zresztą sprowadzenie ich do kwiaciarni nie wymagało wcale zwiększonej aktywności palca na myszy komputerowej. Proste, nieprawdaż? Moim zdaniem jesteśmy jednak dopiero w połowie drogi do pełnego wykorzystania Internetu. I to mnie niestety martwi. Gdzie są granice? Do czego, my, dzieci sieci, a za niedługo dorośli sieci, będziemy w stanie posunąć się, aby polepszyć swą sytuację? Rozważam jeszcze jedną możliwość. Pod naporem tak dużej ilości informacji oraz z powodu zwiększającego się co sekundę stanu liczebności mieszkańców „globalnej wioski” Internet upadnie. Serwery przestaną działać, a operatorzy telekomunikacyjni nie zaznają chwili spokoju, bo nękać ich będą wiecznie niezadowoleni klienci. I jak wtedy się odnajdziemy? My, którzy o złej pogodzie dowiadujemy się z informacji aktualizowanych co 15 minut na stronie z pięknie pokolorowanymi chmurkami lub słoneczkiem. Jak poradzimy sobie z zapłatą rachunków, gdy oficjalna strona naszego banku się nie wyświetli i przyjdzie nam osobiście udać się do okienka, by uiścić opłaty? Mając takie wizje przed oczyma, zaczynam wątpić w nasze zdolności i samodzielność. Powątpiewam nawet, czy my w ogóle zdajemy sobie sprawę ze znaczenia tych słów. No ale… innego końca Internetu nie będzie.
AUTOR: TOMASZ WOJACZEK